niedziela, 29 września 2013

Czasem słońce, czasem deszcz...

W piątek z płaczem wylądowaliśmy w szpitalu. Wyniki były bardzo słabe, do tego przyplątał się katar. Czekała na nas piękna, sterylna izolatka na oddziale I w Prokocimiu...
Jechałam tam ze swoimi smutkami i niepewnością, zdana na los. Ale czym jest mój smutek wobec tragedii, którą przeżywają rodzice małej Ani? Kto jest w stanie pojąć i zrozumieć to cierpienie, ten ból i strach? Jedynie mama Mateusza, Karolinki, Jadzi... Ich już nie ma, a mała Ania? Dwa lata leczenia, dwa lata!
Mówicie że jestem dzielna, ale ja tego nie ogarniam, nie pojmuję...
Gdy patrzyłam na śpiącą Anię, łzy leciały mi jak grochy. Ania już nie je, dostaje środki przeciwbólowe.  Czułam się głupio... "Renia, nie wiem co powiedzieć..." - "Sylwia, co można powiedzieć? nic... Ona już się za dużo wycierpiała..."
Ile trzeba mieć siły i godności, żeby TAK przygotować się na śmierć własnego dziecka? Skąd tą siłę czerpać?


W sobotę pani doktor stwierdziła, że jak się "przetoczymy" to możemy iść do domu... No to się "przetoczyliśmy" i pojechaliśmy... A właściwie Rafał pojechał z dziewczynami, a mnie wysadził na Szklanych Domach w Nowej Hucie. W tym dniu w kościele Matki Bożej Częstochowskiej   odbywały się spotkania modlitewne i konferencje "Strumienie Miłosierdzia". Ja zdążyłam na mszę i modlitwy o uzdrowienie.
Gdy weszłam do kościoła, od razu poczułam ciepło i wewnętrzny spokój. Chciałam pojechać tam i zasypać Boga swoimi  prośbami, smutkami, żalem: "Boże uzdrów Anię, pomóż jej rodzicom, uzdrów Jagodę, daj nam siły, powiedz co mamy dalej robić?"
Ojciec Paweł uwolnił mnie od mojej roszczeniowej postawy: "Nie składajcie Bogu listy życzeń. Ofiarujcie Mu siebie...". Ofiarowałam i ofiaruję codziennie.  Odzyskałam spokój... Dziękuję.